Najbrzydsza kobieta świata

Margrit Schriber "Paskudna dziewczyna"„Paskudna dziewczyna” Margrit Schriber to książka krótka, ale treściwa. Zawiera w sobie trzy historie życia, a każda z nich jest na swój sposób poruszająca.

Jest tytułowa paskudna dziewczyna, czyli kobieta-małpa, czyli Julia Pastrana. Była bohaterką siedemnastowiecznej Europy, ale dziwne to bohaterstwo, bo przede wszystkim ją wyśmiewano z powodu wyglądu, bano się jej, a zachowanie zwykle dla zwyczajnej kobiety wywoływało olbrzymie zaskoczenie czy zachwyt. Drugą bohaterką jest śliczna dziewczynka z Alp, która na zasadzie kontrastu miała podkreślać brzydotę Julii. Trzecia perspektywa należy do opiekuna przytułku dla biednych, gdzie kończy się historia jednej z bohaterek.

Powieść spodobała mi się nie dlatego, że uzupełnienia wiedzę o zjawisku jakim było pokazywanie dziwolągów. Czytanie o trudnym życiu tych ludzi wcale nie należy do przyjemności. Przynajmniej w moim odczuciu. Książka podoba mi się, bo koncentruje się na emocjach i dodatkowo prowadzona jest w ciekawy sposób. Przede wszystkim autorka na początku nie opisuje ogólnej sytuacji. Czytelnik ma za zadanie wejść w historię i dać się ponieść. Tłumaczka też nie ułatwia za bardzo, chociaż na końcu książki wyjaśnia kilka kwestii ;) Zachowany jest oryginalny językowy klimat powieści o tyle, o ile możliwe jest ukazanie wielonarodowego dziedzictwa Szwajcarii. Oznacza to słowa francuskie, włoskie, czasem niemieckie. Czy nie zaciemnia to odbioru powieści? Nie mnie to oceniać ^_^

Szczególnie interesująca jest relacja między Julią a Rózią zaczynająca się od strachu, a przeradzająca się – dość standardowo w sumie – we współczucie i przyjaźń. Rózia początkowo jak większość ludzi uważa, że Julia jest zwierzęciem, nieobliczalną bestią. Poddała się strachowi przed nieznanym i słowom menadżera kobiety-małpy. Dopiero z czasem poznaje tajemnicę – Julia jest młodą kobietą, która ma swoje pragnienia, marzenia. Jak Rózia zresztą też. Ciekawym zabiegiem narracyjnym jest umieszczenie fragmentu tych niespełnialnych życzeń niczym refrenu w kilku miejscach powieści. Fakt, że za każdy razem napisane są tymi samymi słowami podkreśla niemożliwość ich realizacji.

Jaka w tym wszystkim jest rola opiekuna przytułku dla biednych? Oswajająca ;)

Morał powieści: żyj tak, żeby mieć co przyjemnie wspominać ^_^

Albo coś w tym stylu.

2 Komentarze »

Czarne ziarnko piasku w oku Kaja

Iwona Michałowska-Gabrych - Czarny piasekAutorkę powieści znałam do tej pory jedynie z nicka i jako tłumaczkę. Czytałam jedną powieść i jedno opowiadanie, które tłumaczyła, a ma ich na swoim koncie zdecydowanie więcej. To tylko ja tak dziwnie trafiam. Okazało się jednak, że jest również autorką, o czym uprzejmie poinformował mnie Fantasta. Dlatego nie dziwi mnie wcale fakt, że kiedy przeczytałam na Katedrze informację o tym, że autorka umieszcza na swojej stronie powieść, bardziej zainteresowałam się częścią „powieść” niż nazwiskiem. Po wdepnięciu na linkę, okazało się, że trafiłam na znanego mi bloga. Cóż było zrobić? Postanowiłam sprawdzić, czy przypadkiem mój telefon nadaje się do czytania e-booków i w ramach eksperymentów wykorzystałam książkę Iwony Michałowskiej-Gabrych.

No więc nie nadaje się. Telefon. Do czytania e-booków.

„Czarny piasek” nadczytałam. A potem przeczytałam w trybie przyspieszonym. Niestety jestem bardzo złym czytelnikiem. Za szybko czytam, przeskakuję po słowach, gubię imiona. Nie wszystko rozumiem. Ale nie szkodzi – książka czyta się bardzo dobrze ^_^* Owszem, na początku przydałaby się pomocna dłoń redaktora, ale wystarczy zagłębić się w chaos, a wszystko zacznie wskakiwać na swoje miejsce. Chaos wynika z faktu użycia różnych perspektyw w narracji. Nie rozumiem jednej z nich, ale absolutnie nie przeszkadzało mi to czytać książkę z zainteresowaniem.

Główny bohater należy do tych, którzy raczej nie przypadają do gustu. Z problemami, podejrzany i na dodatek… nauczyciel. I właśnie ktoś taki trafia na wątek fantastyczny. Ponieważ sam jest człowiekiem dziwnym, po jakimś czasie daje się do pewnego stopnia przekonać, że dzieje się coś niezwykłego. Chociażby dlatego, że zainteresowała się nim piękna kobieta. A tak w ogóle chodzi o uratowanie świata. Oczywiście. Na szczęście ratowanie nie odbywa się w sposób nachalny, a poprzez całkiem przyziemne rozwikłanie zagadki z przeszłości, a potem mniej przyziemne odkrycie, na czym polega nowa „zabawa” młodzieży szkolnej. Albo na odwrót, albo jedno i drugie jednocześnie.

Książka mnie zaskoczyła. Wciągnęła, mimo że początkowo miałam skojarzenie z opowiadaniem Jarosława Grzędowicza „Zegarmistrz i łowca motyli”**. Oraz opowiadaniem „Złoto”, którego autorka nie może znać, bo jest moje i nie zostało upublicznione ^_^ Skojarzenia niestety sprawiają, że początek powieści wydaje się wyświechtany, często używany i w ogóle nieoryginalny. Prawda jest jednak taka, że autorka wszystko ma dokładnie przemyślane i ramy powieści (w tym postać/idea zegarmistrza) pozwalają na to, żeby… napisać kilka innych powieści w światach równoległych lub rozgrywające się na zupełnie innych światach. Sprytne, bardzo sprytne ^_^

Bardzo lubię, kiedy autor wierzy w moją inteligencję i nie tłumaczy wszystkiego, o czym wspominają bohaterowie. Dlatego wielki plus dla autorki.*** Nawet jeśli nie wszystko wyłapałam, czy zrozumiałam.

Gatunkowo powieść jest fantastyką. Albo kryminałem medycznym? Science fiction? Trochę horrorem? Z pewnością jest niepokojąca i w związku z tym zmuszająca do dalszej lektury. Szkoda, że „Czarny piasek” nie został przetrzepany przez profesjonalnego redaktora, ale wolę go w tej formie niż nie czytać w ogóle.

Kiedy kolejna książka? ^_^

*W tym momencie autorka w ciemnym kątku zwija się w precelek i pochlipuje w samotności. Toż to największa obelga, napisać, że książka dobrze się czytała XD

**Skojarzenie z opowiadaniem Grzędowicza jest bardzo luźne.

***I minus dla Krzysztofa Kotowskiego oraz Darka Domagalskiego.

Leave a comment »

E-booki

Bardzo lubię, kiedy na rynku pojawia się kilku graczy, bo dzięki temu ja mam większy wybór, a konkurencja walczy o moją uwagę. W ten sposób jeden ze sklepów zawalczył o moje logowane się, a zawsze przychodzi mi to z ciężkim sercem. Nie ogarniam już wszystkich miejsc w sieci, w których jestem zarejestrowana. To znaczy tak konkretnie to nie ogarniam tylko jednego z nich, nie pamiętam co to była za strona i czasem odnoszę wrażenie, że coś mi umknęło.

Skusiłam się na promocję. Nad książką zastanawiałam się już od dawna, gdzieś tak od roku chyba, kiedy usłyszałam fragment w radiowej Trójce. Zaintrygowało mnie przedzieranie się przez jesienny i wieczorny las w kierunku leśniczówki. Zlokalizowanie tytułu było proste, bo wpada w pamięć, nazwisko autora już mniej, ale ponieważ tytuł był jednosłowny, a wydawca mi znany, więc nawet dla niezbyt wprawnego nurka guglowego żaden kłopot. To był „Drwal” Michała Witkowskiego. Podobno autor jest znany. Być może. To pierwsza moja styczność z jego literaturą. Chwilowo utknęłam w połowie. Dokończę, ale dopiero wtedy, gdy minie mi złość na autora za zmianę bohatera ;p Promocję tak naprawdę podsunął mi nosiwoda, ale to detal.

Od „Drwala” się zaczęło. Teraz moje Calibre mnie nienawidzi albo kocha, zależnie od tego, czy lubi mieć dużo książek w bibliotece. Bo tak na prawdę to wcale nie ma ich tam tak dużo, ale lista i tak ładnie wygląda. I straszy, bo tytuły do spółki z autorami krzyczą, żeby to właśnie je i ich czytać. Już! W tej chwili! Teraz ja! Do „Drwala” dołączyły książki w promocji kolejnej, i kolejnej, a potem fragmenty. Prawie zapomniałam – dołączyła też powieść mutant :)

„Drwala” nie skończyłam. Za to w międzyczasie przeczytałam kilka innych książek, część w wersji cyfrowej, część w papierowej. Jedna i druga wersja ma swoje plusy i minusy.

Być może w odległej przyszłości kupię czytnik, ale póki co moje urządzenie wielofunkcyjne świetnie się spisuje. A półek na papierowe książki wciąż za mało. I pytania typu: czy 80cm półki wystarczy na książki z Fabryki Słów? Nie. To może 120cm? Też nie  o_O  Ale na 120 i 80 chwilowo chyba się mieści. Chwilowo, bo jeszcze nie wszystkie książki rozpakowane!!!!111oneonejeden

E-booki się mieszczą ^_^

Leave a comment »

Diablo III Zakon

Fragment 1

To miło, że wydawcy pozwalają poczytać fragmenty książek. Już zdarzyło mi się kupić dany tytuł, bo spodobał się właśnie kawałek. Czasem jest jednak tak, że z premedytacją nie czytam, bo i tak kupię. Właśnie w ten sposób zrobiłam w przypadku „Silentium universi” Darka Domagalskiego, w ten sposób traktuję Szostaka. Bo kiedyś kupię.

Z adaptacjami, książkami „umieszczonymi w” mam ogólnie problem polegający na niechęci. Ale staram się i dzięki temu przeczytałam „Zemstę sithów”. Była lepsza niż film, w sensie takim, że więcej wyjaśniała, zwłaszcza w kwestii przejścia z jasności w cień. Biorąc to pod uwagę, nic dziwnego, że z podejrzliwością spoglądałam na „Diablo III Zakon” Nate’a Kenyona. I w związku z tym miło, że można przeczytać prawie stustronicowy fragment w wersji ebookowej.

Na chwilę obecną jest to mój ulubiony format czytania ^_^ Szczególnie, jeśli w różnego rodzaju akcjach można otrzymać książki za darmo =^_^=

Diablo

Diablo każdy zna, a jeśli nie zna, to mógłby się ogarnąć i poznać. Przeszłam pierwszą część (nie wiem, ile razy, ale więcej niż… dziesięć? wiem, wiem, są lepsi ode mnie i przeszli niezliczoną ilość razy), przeszłam drugą część (dwa razy, bo wkurzał mnie system zapisu gry), w trzecią część raczej za szybko nie pogram, bo komputer zrobi mi rzęziu, rzęziu. Poza tym czasu brak. Na Mass Effect 3 też brak czasu, na księciunia brak czasu… Może kiedyś~~

Kto już się ogarnął, zna Diablo i jeszcze dodatkowo sięgnie po książkę fragment książki „Diablo III Zakon” spotka znajomych bohaterów… w zasadzie to jednego… dwoje. Autor pokazuje jak wydarzenia z Tristram wpłynęły na tę dwójkę, ze wspomnień dowiadujemy się, co spotkało pozostałych. To wszystko nadaje realności całej historii, bo przecież logiczne, że bliskie spotkania z demonami musiały mieć wpływ na zdrowie psychiczne. Wysłanie przyjaciela w podróż do podziemi również musiało się odbić na sumieniu bohatera.

Deckard Cain, ostatni z horadrimów

Życie nie oszczędzało Caina. Dziecięciem będąc nie wierzył, że demony istnieją, a na starość musiał zdecydowanie przeciw nim wystąpić. Albo wesprzeć bohatera, który czynnie wystąpił przeciwko Diablo. Cóż z tego, skoro nawet drugie podejście nie pokonało Zła*. Czas mijał dalej, Deckard nie robił się młodszy, a tutaj przepowiednie horadrimów sugerują, że musi jeszcze coś zrobić.

Narracja w książce prowadzona jest z różnych perspektyw. Czasem jest to Cain, czasem prawie jakby młody paladyn, czasem dziewczę. Dzięki temu można dokładniej poznać świat przedstawiony i relacje między bohaterami. Nie jest to jednak narracja pierwszoosobowa. Jest za to przezroczysta – nie ma udziwnień typu dialekt czy inna stylizacja językowa. Świat przedstawiony jest tak, że osoby, które jednak się wyłamały i nie zagrały w Diablo, nie powinny mieć żadnego problemu z wczuciem się w atmosferę. Wydarzenia minione pojawiają się we wspomnieniach Caina, jednak nie jest to dokładna kalka pierwszej części gry, dlatego zdecydowanie przyjemniej się to czyta osobie, która jak ja, jednak grała.

Fragment 2

To miło, że choć Fabryka Słów nie wyda całej książki w formie ebooka, wypuściła w świat tak obszerny fragment powieści. Dzięki temu wiem, że znów nie jestem targetem.

*pamiętajcie, to jest Zło pisane wielką literą ^_^

Leave a comment »

I zabierz mnie dokądkolwiek zechcę…

Się bierze drzwi przenośne, się je rozprostowuje, się je wygładza, się je rozwiesza na ścianie i się przez nie przechodzi. Genialne w swojej prostocie, ale niedoskonałe logicznie. Dla mnie pojawia się tam coś na kształt paradoksu dziadka, a co najmniej wszechświaty równoległe. Bo bohater przechodzi przez drzwi, cofa się w czasie i… i nic. Jest cofnięty w czasie, a samochód w innej rzeczywistości jedzie dalej.

Książkę czyta się przyjemnie, co jak wiadomo jest wielce obraźliwe dla niej, a dla autora w szczególności. Wreszcie bohater widząc dziwne wydarzenia wokół siebie potrafi zaśmiać się, że to jak w Star Treku albo innym Tolkienie. I słusznie, bo jest tworem naszych czasów, świat jest mnie więcej nasz. Z małym dodatkiem w postaci magii i tym podobnych. Coś ja Harry Potter, tyle że bez ulicy Pokątnej. I słusznie, bo ulica Pokątna nie mieści się w realiach naszego świata, a budynek będący własnością takich małych, strachliwych i brzydkich już tak.

Urocze, jak główny bohater, którego imienia nie pomnę, bo książka dobrze się czytała, przez kilka tygodni nie wie, czym zajmuje się zatrudniająca go firma. Urocze, jak podkochuje się we współpracowniczce, teoretycznie strasznej dziewczynie, która zdaje się – to jeszcze straszniejsze – najwyraźniej również czuć do niego miętę, ale on się o tym nie dowiaduje, bo… bo ona czeka na jego pierwszy, zdecydowany krok, on czeka na jakiś znak z jej strony, przekonany, że przecież żadna go nie chce. Ech, gdyby nie magia z pewością trwaliby tak do końca świata.

A wszystko okraszone dużym zszywaczem, który uwielbia pojawiać się i znikać bez ludzkiej ingerencji (ale to normalne w biurze), prawie radosnym przecinaniem ludzi, a zwłaszcza istot płci żeńskiej (trzeba w odpowiednim momencie połączyć połówki, bo inaczej…) oraz wielkim głazem na środku kawalerki, z którego wystaje paskudnie ostry miecz. Urocze. Tyle że na koniec za dużo tej uroczości. Jakby wydawca stał nad autorem i bujając się powtarzał: kończ… kończ… kończ… Ja też skończyłam. Szybo i bezboleśnie po dwóch dniach. Już zapomniałam imiona bohaterów, już nie pamiętam części fabuły. Ale czas spędziłam miło ^_^

Tom Holt Przenośne drzwi

Leave a comment »

Dom z niespodzianką

Książka Marty Kisiel to przyjemne czytadełko, którego założenia podobają mi się dlatego, że są mi bliskie. Znaczy chęć wyniesienia się do jakiegoś tajemniczego, ale całkiem fajnego domu na wsi z pięćdziesiątym szóstym stopniem odśnieżania.

Ale tam jest daleko do sklepu, do lekarza i ogólnie jakoś tak… samotnie.

Książka opowiada o losach przed-debiutującego pisarza, który niespodziewanie, będąc mieszczuchem, odziedziczył dom na wsi. Oczywiście okazuje się, że nie jest to taki zwyczajny dom. Pisarz jest już bardziej zwyczajny.

Po książce nie ma co się spodziewać głębokich treści, bo przecież przyjaźń i miłość nie są już głębokie. Ewentualnie wymagają jakiegoś innego sposobu pisania o nich, żeby stać się głębokimi. Odnoszę wrażenie, że Marta Kisiel nie stawiała jednak na takie podejście. Powieść to czysta rozrywka, która ma za zadanie dostarczyć sporej dawki śmiechu. I dość dobrze jej idzie, zarówno powieści, jak i autorce. Albo na odwrót.

Tu będą spoilery ^_^

Domyślam się, że jestem specyficznym czytelnikiem. Zasadniczo tak, jak każdy czytelnik. Moja uwaga wędruje w różne kierunki, niekoniecznie tam, gdzie chciałby skierować mnie autor. Mamy spotlight na mieszczucha trafiającego do domu, który ewidentnie wymaga remontu, a ja co? Zamiast zastanawiać się nad dylematami bohatera dotyczącymi wykombinowania, jak by się tu pozbyć niewygodnego spadku, ja się zastanawiam, dlaczego mieszczuch nie zachwyca się przyrodą (poza ciemnością, ciszą i mieszkańcami domu, ale w ostatnim przypadku trudno mówić o zachwycie, dominują raczej inne uczucia). Bo bohater wcale nie zachwyca się okolicą. Przyjmuje ją jako stały element tła i koniec. Jakieś ptaki? Jakieś fajne miejsca w lesie? Nie. On nie ma czasu na takie drobiazgi (por. Stefan Darda „Dom na Wyrębach” :D) ponieważ zajmuje się czymś innym – pisze. Ma nawet agentkę, mimo że jest debiutującym autorem. Agentka jest krwiożercza i domaga się ciągle, żeby nieznany autor pisał i pisał. Pomijając tę drobną nielogiczność w kwestii realiów, to przyznaję bez bicia, że bohater mi się nie podoba.

Ależ, ależ, dlaczego nielogiczność? Otóż że dlatego, iż „Dożywocie” bazuje na tym, że świat jest realny, z wyjątkiem mieszkańców Lichotki. To ten dom. W związku z tym trudno mi przejść nad wspomnianym wyżej szczegółem do porządku dziennego. Razi i cóż na to poradzę.

Niestety im dalej w las, tym bardziej się zastanawiałam, o czym jest ta książka. Miało być lekko i zabawnie, a wyszło różnie. Nierówna to książka. Bohater najpierw chce spadku, potem go nie chce, a następnie się miota, jeszcze później dochodzi do wniosku, że jednak fajnie mu z nowymi kumplami i ukochaną. Rozumiem, taki Entwicklungsroman. Nadal jednak nierówny. Nie przywiązałam się do bohatera, a on nie przywiązał się do miejsca, zwłaszcza że tak bezproblemowo dał się na koniec przeflancować. Ja rozumiem, że jednym z przesłań jest, że dom to zamieszkujący go ludzie i inne istoty inteligentne, ale w jakiś sposób nie czuję się przekonana. Po to autorka najpierw stworzyła mit wieloletniej Lichotki, żeby go potem tak po prostu zburzyć? Żadnego tworzenia od zera? Uciekamy z podkulonym ogonkiem?

Główny mój problem z tą książką, to fakt, że nie potrafię się wczuć w bohatera. I tyle. Ktoś inny potrafi i zapewne w związku z tym książka bardziej mu się spodoba. I już. Zobaczę, co jeszcze napisze Marta Kisiel. Kiedy już znajdzie czas, żeby pisać, oczywiście ;)

 

DOPISEK 14.04.2011: Czasem tak jest, że po jakimś czasie sięga się po daną książkę z jakiegoś, bliżej nieokreślonego powodu. Sięgnęłam po książkę Marty Kisiel i okazało się, że jestem w stanie przeczytać tylko pierwszy rozdział i kawałek. Dalej się nie da. Ale przyznaję, że spodziewałam się tego.

Leave a comment »

Jelenie na rykowisku

Jakość zdjęcia porywająca, żeby nie było widać błędów ^_^ Tak, wiem dziób za długi, profil skrzydeł też nie teges, ale powiedzmy, że efekt jest taki jaki sobie umyśliłam. Dzieło, khe, khe sztuki.

Akryle na płótnie.

2 Komentarze »

Dzwony biją

„Czarny wygon” to dyptyk Stefana Dardy – autora, który zdążył się dorobić pewnego kręgu fanów jak i antyfanów. Ci drudzy boją się otwierać lodówki, a wszystko za sprawą nachalnej promocji w wykonaniu osób z otoczenia Dardy, a właściwie jednej osoby. Ale to detal.

Kupiłam „Czarny wygon”, bo zachęcił mnie krótki opis przedstawiony w czasie spotkania autorskiego na tegorocznym Falkonie. Poza tym miałam dość pozytywne wrażenia po debiutanckiej książce Dardy. Nie śledziłam zbyt specjalnie terminów wydawniczych, ale pamiętam, że zdziwiła mnie bliskość dat wydania pierwszego i drugiego tomu. Tak było w zapowiedziach. Autor tłumaczył się, że poślizg z drugim tomem wyniknął z jego winy, czyli zbyt wielkich wymagań i zacięcia się pisarskiego. Dobrze, że nie wyczekiwałam jakoś specjalnie tej powieści, nie musiałam się zastanawiać, czy autor jeszcze żyje.

Zarówna pierwsza jak i druga część czyta się szybko i w zasadzie bez zgrzytów. Historia jest w miarę ciekawa, ale nie powala oryginalnością. W pewnym sensie przypomina „Eremantę” Joanny Skalskiej, ale ten sens ogranicza się do odosobnionej wioski, poza tym ta pani napisała powieść o wiele ciekawszą, mimo że krótszą. Fani twórczości Skalskiej nie powinni sięgać po powieść Dardy tylko na podstawie mojego skojarzenia.
Stefan Darda popełnił według mnie błąd. Albo inaczej, nie udźwignął pomysłu na formę powieści. Narracja jest przezroczysta i niby to dobrze w powieści rozrywkowej, ale nie wtedy, kiedy autor postanawia poprowadzić narrację z punktu widzenia kilku bohaterów. Nagle okazuje się, że pan w wieku starszym mówi/pisze dokładnie tak samo jak jego kolega z pracy, czy student z założenia człowiek młodszy. Poza tym partie dzienników, jak na teksty pisane często pod presją czasu, są zbyt poprawne, jakby ich autorzy nie musieli się spieszyć i mogli spokojnie dopracować zdania. A nie zawsze tak było. Nawet ja nie piszę tak hiperpoprawnie na blogu!!!1111oneonejeden A mam czas.

Czy to przeszkadza? W zasadzie nie, ponieważ czytelnik chce się dowiedzieć, co będzie dalej, nawet jeśli w pewnym momencie siada napięcie. Czyli największa tajemnica zostaje odrobinę wyjaśniona, zmienia się wskazóweczka zagrożenia i nagle człowiek przekonuje się, że czyta, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie, ale nie jest to czytanie w celu rozwikłania tajemnicy. A sam grzech jest taki… oklepany. Ja rozumiem, że tragedia, że niektórym nie stało kręgosłupa moralnego, ale wytłumaczenie zmusza czytelnika do zanucenia „ale to już było~~”, mimo że nie przypominam sobie innej powieści z podobnym pomysłem.
Nie jest jednak tak źle. Na plus należy policzyć autorowi, że nie zawahał się wprowadzić motywów dodatkowych, ubarwiających fabułę, a niepołączonych bezpośrednio z głównym wątkiem. Są ze dwa, aczkolwiek na chwilę obecną mogę sobie przypomnieć tylko jeden. To nie świadczy zbyt dobrze o książce, bo przecież nie ma nic wspólnego z moją pamięcią. Plusowo oceniam zakończenie historii, jest takie… niejednoznaczne.

Czy sięgnę po następną książkę Stefana Dardy? Nie, raczej nie. Ponieważ o ile debiut był ciekawy i klimatyczny, o tyle „Czarny wygon” nie powalił. Być może planowany zbiór opowiadań będzie genialny jak i zapowiadana na odległą przyszłość książka w stylu debiutu, ale jeśli nie przekonają mnie do zakupu wiarygodne źródła, nie zamierzam dalej inwestować w tego autora.

Leave a comment »

Co słychać nad wodą?

Czasem człowiek tak ma, że lubi wiedzieć, co w trawie piszczy. I w tym celu czyta sobie dzieła sztuki typu „Zmierzch” Stephenie Meyer albo sięga po rozlewisko Małgorzaty Kalicińskiej.

Ku memu zdziwieniu okazało się, że nie ma tej autorki wśród zasobów bibliotecznych, a zdawało mi się, że któregoś razu widziałam to nazwisko na półce. Wprawdzie po dokładniejszym zerknięciu na przyporządkowanie rzeczonej półki wyszło mi, że tam powinni stać grzecznie autorzy zagraniczni, ale… W każdym razie nie było.

Zdziwiłam się więc, kiedy na stoliczku z dopiero co oddanymi książkami zobaczyłam trzeci tom serii. Zapytałam panią bibliotekarkę, czy nie ma pierwszego. Zapytałam, bo akurat nie było nikogo innego w okolicy, więc obciach mniejszy, a autorka na tyle znana, że bibliotekarka powinna kojarzyć, biorąc pod uwagę, że chętnie czyta książki i poleca użytkownikom przybytku.

Czytelniczka w podeszłym wieku: A to dobre jest?
Bibliotekarka: To fantastyka.

Domyślam się, że chodziło o „Inne pieśni”, które właśnie wtedy oddałam i wylądowały na sławnym stoliczku. A że wyglądają tak niefantastycznie… Poza tym Dukaj oczywiście nie stoi w dziale Fantastyka.

Z drugiej strony pani bibliotekarka przypomniała mi o Borysie Akuninie, którego chwali agrafek. Fakt, że wtedy akurat komu innemu polecała, ale ta osoba nie skusiła się, a ja potem zawinęłam tom pierwszy (Bibliotekarka: Tak, można czytać pojedynczo, bo to niepołączone ze sobą historie.), następnym razem tom kolejny. Na wiele szaleństw nie ma miejsca, bo są tylko trzy. Dobrze przynajmniej, że trzy kolejne.

Bibliotekarka na moje pytanie o Kalicińską stwierdziła dość pokrętnie, że pierwszy tom, to przecież wszyscy… coś-tam, coś-tam. Hmm… znaczy, że ja go mam, przeczytałam i o tym nie pamiętam? Ale potem powiedziała, że da mi drugi tom, który chronologicznie jest pierwszy, bo tam jest o matce bohaterki pierwszego tomu, a trzeci tom to kontynuacja pierwszego, więc drugi można spokojnie czytać. Mogła mi tak jeszcze długo tłumaczyć, bo ja nie miałam zielonego pojęcia, co jest w pierwszym, drugim i trzecim tomie, że o ewentualnych kontynuacjach nie wspomnę. Wyciągnęła więc drugi tom z biurka i mi go wypożyczyła. Nie wiem, co on tam robił. Pewnie odpoczywał po nawale czytelniczym. Widać, że zmęczony życiem. Ale miło mi, że pani bibliotekarka mi go wytrzasnęła spod ziemi. Powiedziała przy tym, że ona raczej za taką literaturą nie przepada, ale ta książka akurat jej się podoba.

Tym sposobem „Powroty nad rozlewiskiem” stały się pierwszą lekturą z trzech wypożyczonych tytułów. Książkę przeczytałam dość szybko, zawiedziona, że jest z błędem w składzie, bo część stron się powtarzała, a tam akurat miało miejsce poskramianie złośnika, ale tak czy inaczej poszło szybko. Oczywiście nasunęła mi się myśl, że to taka książka kucharska z fabułą, bo jak to wygląda, że w trakcie lektury człowiek natrafia na w miarę dokładne przepisy na przetwory, ciasta, chleby i tym podobne potrawy. Ale nie szkodzi. Daje to jakiś wgląd w to, jak się kiedyś gotowało i jak bardzo człowiek poszedł teraz na łatwiznę. Książka ma jednak swoje dwa minusy. Jeden jest ściśle uwarunkowany przez moje doświadczenia życiowe (fajnie to brzmi), więc ten element pominę. Drugi sprawił, że lektura mnie zawiodła. Wychodzi na to, że jednak jestem więźniem fabuły. Kiedy czytam książkę, spodziewam się, że autor chce mnie zaprowadzić do jakiegoś konkretnego celu fabularnego. Kalicińska poprowadziła mnie przez życie bohaterki, jej rodziców, rodzeństwo, znajomych, ale celu fabularnego nie osiągnęła. W sumie powinnam się spodziewać tego po książce stanowiącej swego rodzaju biografię. Bo jaki jest cel w życiu oprócz życia? Nic nie ma o ratowaniu świata, walce ze złem i tym podobnych fanaberiach fabularnych. Tak więc w tym miejscu fabuła mnie zawiodła. (Trochę to przypomina bezpointowość „Balzakiany” Jacka Dehnela.)

I tyle. Kolejnych tomów czytać nie będę. Nie jestem aż tak głodna czyjegoś życia.

Leave a comment »

Bo dawno mnie tu nie było

Dużo ostatnio czytam, bo wiadomo, że życie krótkim jest, a książki powstają coraz liczniej. Tyle że oczywiście nie wszystkie warto czytać. Na ten przykład uznałam, że „Balzakiany” Jacka Dehnela nie warto kończyć i wróciła na biblioteczną półkę w calu dalszego się kurzenia, nie zostając przeze mnie przeczytaną. Ale jak już wzięłam tego Krzysztofa Kotowskiego, a dokładniej „Kapłana”, to stwierdziłam, że przecież nie oddam kolejnej książki nieprzeczytanej. I przeczytałam.

A mogłam jednak nie. Po fakcie stwierdziłam, że po kolejną książkę tego autora nie sięgnę, bo nie. A przecież „Marika” nawet w miarę ciekawa była, czy przynajmniej taką mi w pamięci została. W „Kapłanie” fabuła mi się nie klei, napięcia brak, część rzeczy autor tłumaczy przypisami, część nie. Ale na przykład dawanie przypisu do czegoś, co w najbliższym sąsiedztwie zostaje osadzone i wyjaśnione w kontekście… Ciekawe rozwiązanie. Opisy walki tak szybkiej, że wzrok świadków nie nadąża za ruchami walczących… to dla mnie szczyt pójścia na łatwiznę. (Sprawdzić, czy sama tak nie robiłam.)

Ale zastanowiło mnie przez chwilę, co by z taką fabułą, która jest fantastyczna, ale pretekstowo (i kilka razy powtórzone, że człowiek nie wykorzystuje wszystkich możliwości mózgu, a powtórzone na wypadek, gdyby czytelnik nie załapał za pierwszym razem), więc co by z taką fabułą kryminalną zrobił Konrad T. Lewandowski? Myśl mi szybko uciekła, bo przecież on by tego nie ruszał i wymyślił coś, co bardziej trzyma się… khem… całości. A myśl ta pojawiła się stąd, że troszkę wcześniej przeczytałam „Elektryczne perły” i mi się spodobały. Widać pracę włożoną w pisanie, masa opisów, które nie mają związku z głównym wątkiem śledczym, ale mi to nie przeszkadza, bo uznaję bohatera zbiorowego i powiedzmy… obyczajowo-historycznego. Humor mi pasował, niestandardowe przestępstwo i bohaterowie także. I już. A u Kotowskiego nic z tych rzeczy. Jest superbohater, któremu wszystko się udaje, a udaje się, bo jest taki dobry z charakteru i umiejętności. Skazy na nim żadnej nie ma. A te jego umiejętności, które odziedziczył po swoich przodkach się kumulują, bo przecież ręka jest szybsza niż myśl, znaczy oko. Nie, nie podoba mi się taki bohater, teorie spiskowe o 11. września i tym podobne. Nie i koniec.

Natomiast „Elektryczne perły” spodobały się na tyle, że w ciemno zamówiłam cały zestaw z tej serii i przekazałam jako prezent ślubny. A ponieważ to prezent ślubny, więc niestety nie przeczytałam pozostałych tomów. Może kiedyś (albo pożyczę od państwa młodych).

Potem przeczytałam „wiedźmę.com.pl”. Nastawiałam się na to, że powieść nie jest dziełem sztuki Ewy Białołęckiej, bo nie czytałam słów zachwytu, szum powalonych nowych fanów nie dotarł do moich uszu. Słowem, książka niby przeciętna, ale chciałam jej dać szansę. Przyjemnie mnie zaskoczyła. Bohaterka osadzona kulturowo ze zrozumiałym fantastycznoliterackim tłem, ale Narni czytać nie chcę, choć zaczęłam. Jest redaktorką, żeby nie było. Przypasowała mi jej postawa, ale nie uważam, że jest wzorem do naśladowania.

Słowem – podobało mi się.

Do momentu kiedy nie zaczęłam czytać „Raz do roku w Skiroławkach” Zbigniewa Nienackiego. Porównanie nasuwa się samo, czyli dawno nie spotykana przeze mnie wieś odizolowana w pewien sposób od świata dokoła i studium ludzi ją zamieszkujących. I tu oczywiście Ewa Białołęcka przegrywa, bo jej wcale nie zależało na opisie ludzi. Pokazała bohaterkę z naszej rzeczywistości wkraczającą na teren należący do przeszłości. O ile w obu powieściach jest podział na „inteligentów” i „wieśniaków”, to u Białołęckiej bohaterka nie poznaje i nie chce poznać „wieśniaków” zadając się z „inteligenckim” lekarzem, a „wieśniaków” wykorzystując jako tanią siłę roboczą. (Sprawdzić, czy nie ma drugiego tomu w planach.) Ale nie wymagam. Przyjęta forma narracji nie pozwalała na integrowanie czytelnika z mieszkańcami wsi.
Białołęcka przegrywa językowo. Jej narracja jest przezroczysta (piękne określenie), u Nienackiego jest poetycznie wręcz, pojawiają się określenia rzadko stosowane, czy wręcz wypadnięte z użytku. Ale to wszystko ładnie gra i mnie zachwyca. I jest dzięcielina pała. To znaczy jej nie ma, ale są inne, jej podobne.

Czytam Nienackiego i tak się smutno robi. Książki jeszcze nie skończyłam. Gdzieś tak w połowie jestem, ale smutno się robi.

Do sprawdzenia w bibliotece:
Zbigniew Nienacki „Wielki las”
Zbigniew Nienacki „Dagome iudex”
Wawrzyniec Podrzucki cykl Yggdrasil
Konrad T. Lewandowski „Bursztynowe krolestwo” (to akurat jest, ale ciągle nie trafiam)
Andrzej Sapkowski trylogia husycka (to też jest, ale zawsze mi umyka sprzed nosa)

Nowości raczej nie uświadczę, dlatego nadrabiam zaległości.

2 Komentarze »