Dużo ostatnio czytam, bo wiadomo, że życie krótkim jest, a książki powstają coraz liczniej. Tyle że oczywiście nie wszystkie warto czytać. Na ten przykład uznałam, że „Balzakiany” Jacka Dehnela nie warto kończyć i wróciła na biblioteczną półkę w calu dalszego się kurzenia, nie zostając przeze mnie przeczytaną. Ale jak już wzięłam tego Krzysztofa Kotowskiego, a dokładniej „Kapłana”, to stwierdziłam, że przecież nie oddam kolejnej książki nieprzeczytanej. I przeczytałam.
A mogłam jednak nie. Po fakcie stwierdziłam, że po kolejną książkę tego autora nie sięgnę, bo nie. A przecież „Marika” nawet w miarę ciekawa była, czy przynajmniej taką mi w pamięci została. W „Kapłanie” fabuła mi się nie klei, napięcia brak, część rzeczy autor tłumaczy przypisami, część nie. Ale na przykład dawanie przypisu do czegoś, co w najbliższym sąsiedztwie zostaje osadzone i wyjaśnione w kontekście… Ciekawe rozwiązanie. Opisy walki tak szybkiej, że wzrok świadków nie nadąża za ruchami walczących… to dla mnie szczyt pójścia na łatwiznę. (Sprawdzić, czy sama tak nie robiłam.)
Ale zastanowiło mnie przez chwilę, co by z taką fabułą, która jest fantastyczna, ale pretekstowo (i kilka razy powtórzone, że człowiek nie wykorzystuje wszystkich możliwości mózgu, a powtórzone na wypadek, gdyby czytelnik nie załapał za pierwszym razem), więc co by z taką fabułą kryminalną zrobił Konrad T. Lewandowski? Myśl mi szybko uciekła, bo przecież on by tego nie ruszał i wymyślił coś, co bardziej trzyma się… khem… całości. A myśl ta pojawiła się stąd, że troszkę wcześniej przeczytałam „Elektryczne perły” i mi się spodobały. Widać pracę włożoną w pisanie, masa opisów, które nie mają związku z głównym wątkiem śledczym, ale mi to nie przeszkadza, bo uznaję bohatera zbiorowego i powiedzmy… obyczajowo-historycznego. Humor mi pasował, niestandardowe przestępstwo i bohaterowie także. I już. A u Kotowskiego nic z tych rzeczy. Jest superbohater, któremu wszystko się udaje, a udaje się, bo jest taki dobry z charakteru i umiejętności. Skazy na nim żadnej nie ma. A te jego umiejętności, które odziedziczył po swoich przodkach się kumulują, bo przecież ręka jest szybsza niż myśl, znaczy oko. Nie, nie podoba mi się taki bohater, teorie spiskowe o 11. września i tym podobne. Nie i koniec.
Natomiast „Elektryczne perły” spodobały się na tyle, że w ciemno zamówiłam cały zestaw z tej serii i przekazałam jako prezent ślubny. A ponieważ to prezent ślubny, więc niestety nie przeczytałam pozostałych tomów. Może kiedyś (albo pożyczę od państwa młodych).
Potem przeczytałam „wiedźmę.com.pl”. Nastawiałam się na to, że powieść nie jest dziełem sztuki Ewy Białołęckiej, bo nie czytałam słów zachwytu, szum powalonych nowych fanów nie dotarł do moich uszu. Słowem, książka niby przeciętna, ale chciałam jej dać szansę. Przyjemnie mnie zaskoczyła. Bohaterka osadzona kulturowo ze zrozumiałym fantastycznoliterackim tłem, ale Narni czytać nie chcę, choć zaczęłam. Jest redaktorką, żeby nie było. Przypasowała mi jej postawa, ale nie uważam, że jest wzorem do naśladowania.
Słowem – podobało mi się.
Do momentu kiedy nie zaczęłam czytać „Raz do roku w Skiroławkach” Zbigniewa Nienackiego. Porównanie nasuwa się samo, czyli dawno nie spotykana przeze mnie wieś odizolowana w pewien sposób od świata dokoła i studium ludzi ją zamieszkujących. I tu oczywiście Ewa Białołęcka przegrywa, bo jej wcale nie zależało na opisie ludzi. Pokazała bohaterkę z naszej rzeczywistości wkraczającą na teren należący do przeszłości. O ile w obu powieściach jest podział na „inteligentów” i „wieśniaków”, to u Białołęckiej bohaterka nie poznaje i nie chce poznać „wieśniaków” zadając się z „inteligenckim” lekarzem, a „wieśniaków” wykorzystując jako tanią siłę roboczą. (Sprawdzić, czy nie ma drugiego tomu w planach.) Ale nie wymagam. Przyjęta forma narracji nie pozwalała na integrowanie czytelnika z mieszkańcami wsi.
Białołęcka przegrywa językowo. Jej narracja jest przezroczysta (piękne określenie), u Nienackiego jest poetycznie wręcz, pojawiają się określenia rzadko stosowane, czy wręcz wypadnięte z użytku. Ale to wszystko ładnie gra i mnie zachwyca. I jest dzięcielina pała. To znaczy jej nie ma, ale są inne, jej podobne.
Czytam Nienackiego i tak się smutno robi. Książki jeszcze nie skończyłam. Gdzieś tak w połowie jestem, ale smutno się robi.
Do sprawdzenia w bibliotece:
Zbigniew Nienacki „Wielki las”
Zbigniew Nienacki „Dagome iudex”
Wawrzyniec Podrzucki cykl Yggdrasil
Konrad T. Lewandowski „Bursztynowe krolestwo” (to akurat jest, ale ciągle nie trafiam)
Andrzej Sapkowski trylogia husycka (to też jest, ale zawsze mi umyka sprzed nosa)
Nowości raczej nie uświadczę, dlatego nadrabiam zaległości.